W „Conanie Barbarzyńcy” John Milius i Oliver Stone (tak, ten Oliver Stone) stworzyli nie tylko najbardziej testosteronową baśń lat 80., ale też film, który przez dekady będzie punktem odniesienia dla wszystkiego, co nosi futro, ćwiczy martwy ciąg i mówi „zemsta”.
Conan – syn kowala, sierota, gladiator – przemierza brutalne, półmityczne uniwersum w poszukiwaniu zemsty na Tulsa Doomie (James Earl Jones w wersji: sekta + LSD + żmije). Po drodze walczy z wężami wielkości lokomotyw, odprawia rytuały przy ognisku i spotyka kobietę swojego życia.
„Conana Barbarzyńca” to coś więcej niż tylko opowieść o muskularnym barbarzyńcy. To mit o cywilizacji i barbarzyństwie, opowiedziany przez ludzi, którzy chyba w głębi duszy bardziej kibicują temu drugiemu. Milius – zafascynowany Nietzschem, buddyzmem i wojną wietnamską – wplata w scenariusz cytaty z mistyków, historie o stali i sile woli, a potem kładzie pod nie genialną, pełną patosu muzykę Basila Poledourisa. Resztę robi Arnold. I jego milczenie.