Żaden przegląd poświęcony Tomaszowi Beksińskiemu nie mógłby się obyć bez przynajmniej jednego odcinka serii o Jamesie Bondzie W swojej dziewiątej odsłonie i drugiej w wykonaniu Rogera Moore’a 007 dostaje zadanie niby standardowe: zneutralizować złoczyńcę. Ale tym razem przeciwnikiem jest Francisco Scaramanga – morderca-dandys, który podróżuje z karzełkiem, ma złoty pistolet i strzela do ludzi dla sportu. A wszystko to zagrane przez Christophera Lee, który wygląda, jakby co chwilę zastanawiał się, co on właściwie robi w tym filmie (odpowiedź: kradnie każdą scenę.)
To jeden z najbardziej kampowych Bondów – pełen absurdalnych gadżetów, nonsensownych zwrotów akcji i sceny pościgu z beczkowym obrotem auta, którą reżyser serio wrzucił z efektem dźwiękowym rodem z kreskówki. Ale mimo to – albo właśnie dlatego – film zyskał status kultowego. To Bond w trybie „pulp”: błyskotliwy, głupiutki, przegięty i o krok od parodii. Gdyby nie to, że wszyscy grają na poważnie, można by pomyśleć, że to Austin Powers na serio.
Bo w końcu – czy jest coś bardziej bondowskiego niż zabijanie w tropikach, seks w cieniu bomby słonecznej i pojedynek w gabinecie luster z facetem, który strzela z biżuterii?