Kilka splecionych ze sobą historii, które łączy niebo nad Tokio. Aspirująca aktorka na zmianę oglądająca „Betty Blue” i tanie porno; studentka ASP, która przechodzi seksualną inicjację; dwie dziewczyny z lokalu z hostessami, z których jedna pisze o drugiej książkę; dyskutująca o kulinarnym eklektyzmie para; czy modelka z Chin, przysłuchująca się dźwiękom, dobiegającym z sąsiedniego mieszkania – bohaterowie Hiroshiego Ishikawy bez zdziwienia przyjmują zbiegi okoliczności, jakie podsuwa im tokijska proza życia. „tokyo.sora” to melancholijny zapis spotkań i koincydencji, odsłaniających paradoks wielkomiejskości – nieważne, jak duże byłoby to miasto, kino zawsze znajdzie sposób, by uczynić z metropolii mikrokosmos. Film Ishikawy pokazuje Tokio jako serię nie-miejsc i przyciasnych mieszkań, przestrzeń zawieszoną w bezczasie, a jej mieszkańców jako jednostki bez docelowego adresu, stale błądzące w poszukiwaniu bliskości. „tokyo.
sora” może wydawać się niedbałe i skromne, efemeryczne i wyrywkowe, przypomina haiku złożone z dźwięków dochodzących zza ściany. Jak żaden inny film portretuje tokijską samotność lat 2000.