To może być najkrwawszy film, jaki widzieliście. Całkiem dosłownie, bo ekipa w czasie jego realizacji wykorzystała 2,5 tony sztucznej krwi. "Wilcze stado" to polana czerwonym sosem historia grupy niebezpiecznych więźniów, którzy mają zostać przetransportowani statkiem handlowym z Filipin do Korei Południowej. Na środku Pacyfiku zatwardziali, wytatuowani i w niektórych przypadkach niezwykle atrakcyjni (zdeprawowanego szefa łotrów gra tu na przekór wizerunkowi gwiazda K-Popu i aktor Seo In-guk) przejmują kontrolę nad statkiem i zaczynają krwawą jatkę. Szybko jednak z myśliwych stają się ofiarami: kilkadziesiąt lat wcześniej naukowcy zafascynowani ideą człowieka idealnego przeprowadzali okrutne eksperymenty na żołnierzach. Te powiodły się połowicznie: udało im się stworzyć maszynę do zabijania. Ale opracować dobrego sposobu na to, by ją powstrzymać już niestety nie. Więźniowie nie są jedynym cennym ładunkiem statku.
"Wilcze stado" to film tylko dla widzów o mocnych nerwach i żołądkach. Ilość krwawych scen robi wrażenie nawet na starych wyjadaczach filmowych horrorów. W scenach szlachtowania krew tryska na cztery metry w górę, ochlapując scenografię i resztę postaci tak spektakularnie, że szybko sami poczujecie się brudni. Śmierć nie oszczędza tu nikogo, każdy bohater jest w niebezpieczeństwie, choć reżyser Hong-sun Kim zadbał o to, by wszystkie postaci zostały świetnie przedstawione. Nawet te najbardziej zwyrodniałe i budzące obrzydzenie.