„Zjedzeni żywcem” to nie jest typowy slasher, lecz duszny, groteskowy koszmar nakręcony przez Tobe Hoopera tuż po „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną”. Film pełen niepokoju, czerwonego światła, przerysowanej gry aktorskiej i szaleństwa, które wisi w powietrzu jak wilgoć w teksańskich bagnach. To horror bliższy halucynacji niż tradycyjnej fabule, przykład Southern Gothic w ekstremalnym wydaniu, gdzie logika dawno została pożarta, a widz zostaje wciągnięty w lepką atmosferę paranoi i rozkładu.
W latach 80. film trafił na niesławną listę Video Nasties i w 1983 roku został zakazany w Wielkiej Brytanii. Przez kilka lat pozostawał niedostępny, a w 1992 r. powrócił w ocenzurowanej wersji. Dopiero w 2000 roku udostępniono go w pełnej, niepociętej edycji. Powód? Brutalne sceny, krokodyl pożerający ciała, sadystyczny morderca i gęsta atmosfera czystego obłędu.
Dziś „Zjedzeni żywcem” uchodzą za klasykę kina eksploatacji: brudny, przerysowany i hipnotyzujący horror, który jednych odrzuca, a innych fascynuje. To film, w którym czuć zapach zgnilizny bagien, brzęczenie owadów i trzask starych desek pod nogami mordercy. W obsadzie pojawia się młody Robert Englund, który gra perwersyjnego kowboja, zanim jeszcze stał się nieśmiertelnym Freddym Kruegerem.
To nie tylko horror. To koszmar, który się klei.