Znakomicie przyjmowany na wielu filmowych festiwalach „S21” Rithy Panha dziś ma już status arcydzieła i uważany jest za jeden z najciekawszych filmów dotyczących totalitaryzmów i ich zbrodni. Przede wszystkim jednak jest to wstrząsająca opowieść o ludziach uwikłanych w trudną historię.
Tytułowe S21 to nazwa największego więzienia dla przeciwników Czerwonych Khmerów. Usytuowane w centrum Phnom Penh szybko zyskało ponurą sławę zakładu, z którego praktycznie się już nie wychodziło. Przetrwali jedynie nieliczni. Reżyser znalazł prosty, aczkolwiek ryzykowny sposób na pokazanie historii tego miejsca. Postanowił dokonać rekonstrukcji zdarzeń, konfrontując ocalałych z ich dawnymi strażnikami. Filmowcom udało się dotrzeć do żyjących jeszcze uczestników wydarzeń z epoki reżimu i doprowadzić do spotkania ocalałych więźniów z grupą ich dawnych oprawców. Twórcy powrócili w tym celu do opuszczonej siedziby S21 i wraz ze swoimi bohaterami przystąpili do zainicjowania zdumiewającego spektaklu z pogranicza psychodramy. Dawni strażnicy odtwarzają przed kamerami sytuacje i sceny z udziałem skazanych, tych z kolei grają autentyczni byli więźniowie. Całość przybiera postać specyficznego filmowego rytuału, w którym niebagatelną rolę odgrywa moc słowa, mówienia wprost i nazywania bez ogródek tego, co kiedyś miało miejsce w murach S21.
Film pomimo niełatwej tematyki urzeka swoją kunsztowną, subtelną formą, która ujawnia mistrzowski warsztat reżysera. Całość, choć gęsta emocjonalnie, prowadzi do odkupienia zła i poczucia wyciszającej zadumy nad istotą człowieczeństwa. Zainicjowana przed kamerami psychodrama nikogo nie ocenia, nie wartościuje. Nikt nie doszukuje się tu winnych ani ofiar. Wszystko zawarte jest w słowach i scenach odgrywanych przed kamerą. To właśnie przez takie środki wyrazu byli oprawcy szukają przebaczenia u dawnych ofiar. Nieczęsto zdarza się film, który ma tak dużą moc terapeutyczną, kino, które w sposób tak poruszający i piękny potrafi przywrócić pamięć o przeszłości, jakiej nie można zaakceptować. Trzeba jednak z ni