Film to tylko pozornie kolejna historyjka tocząca się w odpowiadającym stereotypowym wyobrażeniom małym miasteczku. Z początku wszystko się zgadza. Niewielka społeczność, niezbyt rozległa przestrzeń, ciasnota konserwatywnych poglądów. Ale wystarczy jedna butelka po piwie rzucona w polityka szafującego hasłami na miejskiej mównicy, żeby dotychczasowy układ rozsypał się w drobny proch. Miasteczkiem zaczyna trząść duch anarchii, wolności, buntu i punkowej muzyki.
Ale żeby to się narodziło, coś innego musi umrzeć. W tym przypadku musi umrzeć matka Nicolaja. Dopiero wtedy ta historia w ogóle mogła się rozpocząć, a nowy rozdział w kronice miasteczka - otworzyć. Tak więc po wypadku – tyleż tragicznym, co absurdalnym – z życia nastolatka znika rodzicielka, tworząc rodzinie pole do egzystencji wolnej i swobodnej. Nicolaj wstępuje na drogę buntu i eksperymentowania. Przekuwa ucho agrafką, dołącza do lokalnego gangu, będącego zarazem punkowym zespołem, pije i pali wszystko, co wpadnie mu w ręce. Niełatwo jednak być prawdziwym punkiem, gdy na drodze do pełnego wyzwolenia staje ojciec. I to nie dlatego, że tata sprzeciwia się buntowi, tylko dlatego, że chce się do niego przyłączyć.